Prawie trzy lata temu opublikowałem moje przemyślenia dotyczące kolorystyki RWD-6. Jak to parokrotnie podkreśliłem, były to tylko argumenty i tezy do rozważań i własnych osądów, mocno uzasadnione, ale nie poparte jednak żadnymi namacalnymi dowodami. Czemu zresztą zbytnio nie ma się co dziwić. W rozmowach ze znajomymi wyrażałem często opinię, że chyba tylko cud w postaci znalezienia pozostałości RWD-6 z fragmentami liter mógłby tu coś zmienić. A jak wiadomo cud już się odbył, w roku 1920, nad Wisłą. Czyli – po ptokach. Życie pokazało jednak, że na cudach znam się jak cielę na algebrze.
Kilka miesięcy po opublikowaniu wspomnianego artykułu odebrałem maila. Pan Jacek Kaczmarek w miłych słowach ocenił treść artykułu, wspomniał, że sam przymierzał się do tego zagadnienia, ale wyszło – jak zawsze. Jednak to, co najważniejsze okazało się pod koniec. Oto oznajmił, że jest posiadaczem fragmentu RWD-6 SP-AHN, najprawdopodobniej kesonu, który to detal jest pomalowany na srebrno i czerwono. Na odwrocie znajduje się odręczny napis, że to fragment samolotu Żwirki.
Obejrzałem załączone zdjęcia – faktycznie wyglądało to jak kilkunastocentymetrowy kawałek sklejki lotniczej, grubości około 1 mm, pokryty z jednej strony farbą, z pominięciem wąskiego pasa, gdzie prawdopodobnie oderwało się płótno poszycia.
Dowiedziałem się, że ten artefakt „wypłynął” w jednym z cieszyńskich antykwariatów, podczas wyprzedaży księgozbioru przez spadkobierców okolicznego lekarza. Fragment był używany po prostu jako zwykła zakładka i nie stanowił żadnej osobnej oferty. Niestety, pan Jacek nie był w stanie podać nazwiska owego lekarza, zresztą sam księgozbiór niezbyt go interesował – ważny był ten kawałek sklejki. Można oczywiście dyskutować, czy fragment jest autentyczny, ale fakt, że był traktowany jako dodatek do książki pozwala wnioskować, że stanowił po prostu pamiątkę, niezbyt istotną dla właściciela.
Wymieniliśmy się uwagami, włączając do dywagacji również postać brata, pana Krzysztofa, podobnie jak pan Jacek żywo zainteresowanego historią lotnictwa – ale na tym stanęło. Nie udało się ustalić, skąd pochodził ten artefakt. Fakt, że pojawił się w okolicach Cieszyna sugerowałby, że nie jest to pozostałość po przewiezionych do Warszawy szczątkach SP-AHN.
Wtedy więc zrobiłem to, co czasem mi się zdarza – spuściłem psy gończe. Przeprowadziłem z wieloma znajomymi rozmowy, dość oględnie opisując sytuację, po to, aby nie sugerować odpowiedzi. I chyba nie czekałem nawet tygodnia. Znany modelarz i pasjonat lotnictwa, Kazik Rauchfleisch, zadzwonił i opowiedział, że kilkanaście lat wcześniej rozmawiał z córką cenionego będzińskiego lekarza, doktora Tadeusza Kosibowicza – panią Zofią Rydel, w trakcie której to rozmowy okazało się, że jej ojciec uczestniczył w oględzinach zwłok obu lotników i w ogóle był jednym z pierwszych, którzy widzieli wrak RWD-6 SP-AHN.
No, ale gdzie Będzin, a gdzie Cierlicko?
Myślę, że warto w tym momencie przybliżyć postać doktora.
Tadeusz Kosibowicz (1893 - 1971) był w interesującym nas roku 1932 już od dawna dyrektorem będzińskiego szpitala, fachowcem cenionym i szanowanym, z ogromnym autorytetem. W tym samym czasie przeniósł się z rodziną do nowo wybudowanej willi w miejscowości Jaworze (ok. 25 km na wschód od Cieszyna), które w międzywojniu utraciło co prawda status uzdrowiska, lecz cieszyło się nadal wielką popularnością, nie tylko na Śląsku, ale w całej Rzeczypospolitej. Dość powiedzieć, że mieli tam swoje letnie domy premier Jędrzejewicz, wojewoda wołyński Henryk Józefski, a na lato przyjeżdżała śmietanka artystyczno-polityczna kraju.
Natomiast szpital w Będzinie miał nieopodal Cieszyna własny dom zdrojowy i doktor przyjeżdżał tam na weekendy, aby doglądać pacjentów i przy okazji pobyć trochę z rodziną.
Wg relacji pani Zofii to właśnie jej ojciec został wezwany do pomocy ofiarom katastrofy lotniczej w Cierlicku. Pani Zofia twierdziła też, że strona czechosłowacka przysłała po lekarza samochód, co jednak wydaje mi się mało prawdopodobne. W okolicach Cierlicka po tamtej stronie granicy są dwa miasta: Frydek-Mistek oraz Ostrawa, oddalone od miejsca katastrofy o co najmniej dwadzieścia kilometrów i to licząc w linii prostej. Nie za bardzo widzę sens przysyłania samochodu po lekarza z Polski. Podejrzewam, że świadkowie katastrofy pognali raczej do najbliższego miejsca z telefonem – czyli na posterunek graniczny w Czeskim Cieszynie, odległy o kilka kilometrów, aby wezwać pomoc.
Ale nadal nie ma na scenie miejsca dla doktora Kosibowicza.
W tym czasie w Cieszynie znajdowały się cztery szpitale i to chyba tam skierowano wezwanie. Dwa z nich były prowadzone przez siostry zakonne i miały bardziej charakter domów opieki, ale dwa pozostałe były w stanie zapewnić pomoc. Jednym z nich był szpital garnizonowy w koszarach 4. pułku strzelców podhalańskich, a drugim – znany szeroko Szpital Śląski w Cieszynie, zarządzany w tym czasie przez dra Jana Kubisza.
Dlaczego więc mimo tego to jednak doktor Kosibowicz trafił do Cierlicka?
Wydaje mi się, że odpowiedzi trzeba szukać po prostu w kalendarzu. Katastrofa miała miejsce 11 września – czyli w niedzielę. Rano.
Nie sądzę, aby w szpitalu wojskowym dyżurował wtedy lekarz pułkowy, natomiast Szpital Śląski mógł być obsługiwany przez tylko jednego lekarza dyżurnego, który niezbyt chciał pozostawić innych pacjentów. Myślę, że to on zadzwonił do doktora Kosibowicza z prośbą o pomoc. Z Jaworza do Cieszyna jest ok. 20 minut jazdy (po mokrej szosie, wszak niedawno przeszła feralna burza), był więc też czas na podesłanie (z pułku lub ze szpitala) sanitarki, o wiele lepiej przystosowanej do jazdy po błotnistych bezdrożach niż kabriolet doktora, nie mówiąc już o możliwości transportu rannych. I to chyba jest ten wezwany samochód.
Po przybyciu okazało się, że wszelka pomoc jest zbędna. Wg opowieści pani Zofii, doktor dokonał identyfikacji i oględzin zwłok i przy okazji wykonał też kilka fotografii, które zachowały się w rodzinnym albumie. Niektóre są dość drastyczne – nie będę więc publikował. Zarządził przewiezienie ciał do kostnicy w Cierlicku, gdzie dokończył czynności formalne i wypisał akty zgonu.
Wydaje się, że do momentu przejęcia kontroli na terenem katastrofy przez wojsko i policję miał sporo czasu, żeby obejść okolicę i wziąć na pamiątkę znaleziony fragment wraku.
Trumny z ciałami lotników przed kostnicą w Cierlicku
Oczywiście moje rozważania i próby uzupełnienia opowieści pani Zofii mogą być chybione, ale jedno nie ulega wątpliwości – to właśnie doktor Tadeusz Kosibowicz był tym, który znalazł się na miejscu katastrofy w pierwszych godzinach po tragedii. I to najprawdopodobniej on mimowolnie dostarczył dowodu na kolorystykę samolotu-ikony.
-------------------
Zachęcam wszystkich do zapoznania się z bogatym i dramatycznym życiorysem Doktora. Jednocześnie raz jeszcze chcę podziękować panom Jackowi i Krzysztofowi Kaczmarkom za umożliwienie pokazania artefaktu, tak istotnego dla historii polskiego lotnictwa.
No i oczywiście Kazikowi Rauchfleischowi – za powiązanie moich dość oględnych pytań z zasłyszaną opowieścią i „połączenie sznurków”.